Po 1945 r. północna część ziem pruskich należała do Związku Radzieckiego. Po ucieczkach, wypędzeniu i przesiedleniu większej części ludności niemieckiej dążeniem władz sowieckich stało się możliwie jak najszybsze zasiedlenie tych terenów. Jakimi pobudkami kierowali się obywatelki i obywatele ZSRR, przybywając do Kalinigradu? Czego doświadczali po przybyciu? Jak właściwie układało się to niezwykłe wspólne życie mieszkańców pochodzących z tak różnych zakątków Związku Radzieckiego?

Opowiada Antonina Prokofjewna Otstawnych:

Po wojnie mieszkałam z siostrą w Grodnie. Pewnego razu po drodze do domu zobaczyłam ogłoszenie. Mówiło się w nim, że trwa nabór robotników i pracowników umysłowych do Kaliningradzkich Zakładów Budowy Statków. Porozmawiałam z siostrą i postanowiłyśmy wyjechać do Kalinigradu. Werbunek odbywał się w budynku administracji, z niewielkimi pokojami. Gdy przyszłyśmy, spotkało nas trzech werbowników naraz. Oni jeden przez drugiego namawiali nas, by jechać na nowe miejsca: jeden do kopalni w Kuzbasie, drugi do stoczni w Kalinigradzie… Obecnie już nie pamiętam, skąd był trzeci. Werbownicy chwytali się każdego człowieka. Nawet nie interesowało ich jakie kwalifikacje posiadali potencjalni przesiedleńcy. Oni mówili, że jeżeli nie masz zawodu, to zdołasz uzyskać go w zakładzie. Każdy werbownik starał się namówić do wyjazdu do jego kraju. Jeden z nich mówił do nas: „Dziewczęta! Po co wy macie jechać do Kalinigradu? Przecież tam wypadnie wam budować statki pod gołym niebem“. Mimo wszystko postanowiłyśmy jechać do Kalinigradu. […]

Wspomina Michaił Iwanowicz Iwanow:

Po wojnie wypadło mi przez pewien czas leczyć się w szpitalu wojskowym. Gdy z niego wyszedłem w 1947 roku, jeden z moich kolegów frontowych powiedział, że do naszego miasta przyjechał człowiek z Kalinigradu, zajmujący się werbunkiem ludzi do pracy w stoczni. Nazywał się ten werbownik, pamiętam do dzisiaj, Jarowoj. On sam pracował w tym zakładzie i stamtąd wysłano go do nas werbować robotników i specjalistów wszelkich specjalności. Widocznie krucho było w tym czasie z rękoma do pracy. No i sam osobiście przekonałem się o tym, gdy przyjechałem i zacząłem tam pracować. Jarowoj ulokował się w mieszkaniu prywatnym i tam do niego przychodzili ludzie pragnący uciec od uciążliwości życia powojennego. Jarowoj rozmawiał z każdym, opisując życie w Kalinigradzie w najbardziej różowych barwach. Gdy już namówił ludzi do wyjazdu, dawał im do wypełniania ankiety, w których mówiło się: “Ja taki to a taki, wyrażam chęć wyjazdu i zamieszkania w mieście Kalinigrad…” Samotnym mówił on, że można będzie zamieszkać w hotelu robotniczym obok zakładu lub wynająć pokój. Mówił jeszcze, że w Kalinigradzie dużo jest pustych mieszkań. Werbownikowi wierzono na słowo, jako że cała jego powierzchowność budziła zaufanie. Prócz tego mówił, że jeżeli on werbowanych w czymkolwiek oszuka, to zawsze w Kalinigradzie można go znaleźć i rozliczyć za oszustwo. Wielu bało się wówczas jechać tam, ponieważ wiedzieli, że jest to, bądź co bądź, byłe terytorium Niemiec, i że tam jeszcze pozostali Niemcy, którzy z pewnością nie są nastawieni przyjaźnie wobec Rosjan. Osobiście nie bałem się jechać, dlatego że w 1945 roku wojowałem w Prusach Wschodnich i właśnie tam trafiłem do szpitala. No i werbownik mówił, że Niemcy w Kalinigradzie to zjawisko tymczasowe, że wkrótce ich będą wysiedlać, a na ich miejsce przywiozą ludzi z Białorusi i z innych miejsc w kraju, że ten kraj bedzie radziecki. […]

Wspomina Władimir Grigorjewicz Szmielew:

Mój brat Wasilij wojował w Prusach Wschodnich. Po wojnie przyjechał do domu, trochę pobył, rozejrzał i zaciągnął się do pracy w tych stronach, gdzie wojnę zakończył. Pisał do nas listy, że żyje się tu dobrze, że niby to ryb jedzą do przesytu, głów śledzia nawet nie jedzą – wyrzucają za okno. My zaś w Obwodzie Riazanskim ryb w ogóle nie widzieliśmy. No, jeżeli przywiozą do nas sardelę europejską [inaczej chamsa, mała rybka solona w całości w beczkach], to nawet ją spod lady sprzedają dla swoich. Pisał: “Przyjeżdżajcie do nas, żyjemy normalnie, mamy tu leszcze, sandacze”. A my nawet nie wiedzieliśmy, co to za ryba jest. Matka poszła do werbownika i zwerbowała się. […]

Relacja Michaiła Iwanowicza Iwanowa o przyjeździe do Kalinigradu w 1947 roku:

Powiedziano nam, żebyśmy nie wychodzili z pociągu. W mieście niedaleko od stacji słychać było strzały. Zapytałem wojskowych co się dzieje, a ci odpowiedzieli, że to wyłapują jakąs bandę. Siedzieliśmy w wagonach całą noc, skład pociągu ochraniali fizylierzy. Przesiedleńców uprzedzono, by byli czujni. Nasze kobiety, przybyłe z dziećmi, ze strachu nakrzyczały się i napłakały. Ludzi ogarnęła apatia, mówili, że ich zwyczajnie oszukano: podczas werbunku mówiono, że w Kalinigradzie jest spokój, a tu strzelają.

Relacja Jewdokii Iwanownej Czerkanowej o przybyciu do Obwodu Kalinigradzkiego:

Załadowali nas na samochody i powieźli. Była już noc. Wyładowali gdzieś w lesie. Kierowca powiada: “Polecono mi dostarczyć was do tego rejonu, a dalej to już wy sami orientujcie się”. I odjechał. Dokoła niczego nie widać. Ojciec powiada: “Trzeba doczekać się poranka, później zobaczymy”. Mama już zaczęła mówić, żeby jechać z powrotem, do domu. Zbudowaliśmy szałas z gałęzi. Tak i przenocowaliśmy. Ojciec poszedł rano rozejrzeć się. Przychodzi i powiada, że około ośmiuset kilometrów stąd jest chutor, tam mieszkają nasi przesiedleńcy z Obwodu Brianskiego, dalej metrów około trzystu jest jeszcze jeden chutor. Dom tam był niezbyt dobry, szkła w oknach nie było, nie było też drzwi. No i dach nie wiadomo dlaczego pokryty był słomą. Wszędzie domy kryte dachówką, ten - słomą. Obok była piękna stajnia i duża stodoła. I stajnia i stodoła pokryte były dachówką. Ojciec powiada, że niby to długo mieszkać nie będziemy, pobędziemy dwa, trzy lata i wyjedziemy. Zaczęliśmy urządzać się. Drzwi skądś przyciągnęliśmy, szkła po kawałeczku wstawiliśmy. Obok był sad, jabłonie i inne jakieś drzewa. Bardzo nam się spodobał. To miejsce tak i nazwaliśmy po niemiecku – Poppelken.

Wspomina Aleksander Siergiejewicz Sztucznyj:

Ludność w obwodzie była wyjątkowo internacjonalistyczna: wydawało się, że tu reprezentowane są wszystkie narody i wszystkie regiony naszego kraju. Gdy ludzie zapoznawali się lub zwyczajnie zaczynali rozmawiać w tramwaju, sklepie, to pierwsze pytanie brzmiało: „Skąd jesteście?“ – a jeżeli wyjeżdżali, to zawsze mówili: „jadę do Rosji“. Gdy otrzymywano list (niezależnie, czy z Ukrainy, z Gruzji, czy z Syberii) zawsze mówili: „z Rosji“, to znaczy, że cały Związek Radziecki był dla przesiedleńców Rosją. Żyli bardzo zgodnie i nikogo nie niepokoiło do jakiej narodowości należy jego sąsiad, czy kolega z pracy.

Bądź aktywny


źródło: Przesiedleńcy opowiadają. Pierwsze lata Obwodu Kaliningradzkiego we wspomnieniach i dokumentach, red. Jurij W. Kostjaszow (oprac. polskie Tadeusz Baryła, tłumaczenie Wacław Hojszyk), Olsztyn 2000, s. 26-27, 30, 46, 49, 181.